Jęczmień* ? czyli refleksje i apele w sprawie polskiej kuchni uczciwej ❤️ i jej nazewnictwa.

* jęczmień bez glifosatu zamawiamy w naszej kooperatywie

W dawnej Polsce jedzono wiele jęczmiennych potraw. Dziś w gastronomii publicznej nie ma żadnego pieczywa z jęczmienia. Nie ma naparu – jęczmianki – z własnoręcznie i świeżo palonego czystego jęczmienia bez glifosatu. Nie ma brei/bryi z jęczmiennego pęczaku. Pęczak jest, ale z pszenicy i wszyscy myślą, że tak było zawsze. Nie ma nawet zwykłej kawy zbożowej, naparu z palonego zboża i korzenia cykorii. Restauratorzy i kucharze nawet nie wiedzą, co to jest glifosat. Ulegają presji dostawców, którzy mówią, że olej z niepryskanego ziarna jest pełen wirusów, bakterii, grzybów… Porażający tupet, ale i brak wiedzy. Jaki jest tego skutek? Bardzo słaba jakość składników potraw w publicznej gastronomii. W zasadzie można ją uznać za szkodliwą społecznie.

Mamy żal do restauracji, bo świadomie i celowo odrzucają polskie, słowiańskie i celtyckie (też z obszaru Polski!) potrawy historyczne nie akceptując ich prostoty i nazw. Nie drążą historii i etnografii, nie korzystają z wiedzy właściwych specjalistów, niego kupują literatury z zakresem historii i etnografii gastronomii. Którą restauracja ma u siebie CZYTELNIĘ literatury kulinarnej??? Może ktoś skradnie ten pomysł z korzyścią dla nas, klientów, konsumentów.

☝️Jęczmianka lub kawa zbożowa w karcie? Bez jaj, co to wojna? Czas głodu już się skończył. Stać nas na kawę. W hipermarkecie tanio, to prowizja będzie duża.

☝️Bryjka, bryja, breja? Nigdy. Wyśmieją nas w internecie pyskaci klienci – o takich zabiegamy, bo robią nam darmową reklamę.

☝️Śliziki lub kluski? Nie, raczej „ńoczi”, bo nikt tam nie wie, jak naprawdę czyta się gnocchi, nie znają ślizików, bo w kuchni leży jeden podręcznik, twardo nazywają kopytka kluskami kładzionymi, by nie być kojarzonym z barem mlecznym. Śliziki to… chyba… ewentualnie… natarczywe ślimaki w ogrodzie. Nie, to polskie kluseczki z XIX wieku.

☝️Proch? My nie strzelnica. Lepszy puder.

☝️Gąszcz? Restauracja to nie las! Pesto łatwiej znajdzie nabywców.

☝️Twaróg? Niemożliwe. Wszak nie ma twarogu w oficjalnej sprzedaży. Jest tylko biały ser, a to coś innego.

☝️Gomółka? Eee tam. Tego gościa lepiej nie przypominać. Parmezan podbije nam cenę, a że to nie parmezan, tylko byle jaki polski dojrzewajacy na przemysłowych bakteriach i pseudo-popuszczce GMO, to… nikt nie będzie dociekał.

☝️Kotlet? Nie, bo to brzmi prostacko! Lepszy burger. Z resztą… kotlet to też zapożyczony wyraz. Tak, ale w spolszczonej wersji.

☝️Marchewka w zapałki? Co ty! Kroi się w żulieny. Jak to się pisze? Eeee tam, nieważne.

☝️Grzanka? Zapiekanka? To w przedszkolu albo w budce na rogu. W restauracji pisze się bruschetta, a mówi się bruszeta, bo ekipa nie zna włoskiego i w wolnym czasie ogląda za dużo telewizji z kulinarnymi celebrytami.

☝️Makaron rurki? Rurki to spodnie w sieciówce. U nas w lokalu są pene (zapomnieli o jednym n i wyszło „penis”, ale kto by się tym przejmował).

itd.

Nuda, kompleksy, zapożyczenia, nawet kradzieże językowe. Po co??? Czy po to nasi przodkowie walczyli z germanizacją i rusyfikacją, by współcześni tak lekko poddawali się amerykanizacji lub italianizacji?

Nam to nie odpowiada. Denerwujemy się czytając te wszystkie nudne karty restauracyjne. Ze skrajności w skrajność: albo rustykalizm, albo kosmopolityzm. Brakuje w polszczyźnie gastronomicznej zrównoważenia. No dobrze, ale… czego uczą w szkołach gastronomicznych…? Ojej, to dopiero temat rzeka… Tyle że w restauracjach za treść kart odpowiada nie tylko kucharz (szef), ale też menedżer i właściciel. A czego uczą w szkołach menedżerskich? Menedżerowania – już sama ta nazwa jest wielkim i zbędnym zapożyczeniem. Kierownik brzmi przecież „zbyt komunistycznie”. Menedżer brzmi ponoć dumnie. (?!)

W każdym języku jest wiele zapożyczeń. Polszczyzna jest ich pełna, liczne neologizmy są już oswojone, niewiele pozostało wyrazów/słów rodzimych stosowanych np. w X w. n.e. Niektórzy językoznawcy mówią „decyduje uzus, nie ma sensu sprzeciwiać się ludziom” – nie zgadzamy się, bo na masowym przyzwoleniu na bezmyślne zapożyczenia językowe tracimy my, a nie obcokrajowcy. To my chcemy popularyzować zapiekanki i podpłomyki, a nie takie dziwolągi jak bruszeta lub pica (brrr), choć… niestety w spolszczonej wersji wejdą zapewne do języka na stałe. No, trudno, ale chociaż w poprawnej spolszczonej: [brusketa].

Te zapędy trzeba hamować, zwalniać, dbać o rodzime nazwy, przypominać je, bo niechęć do rodzimych nazw zaszczepili nam niestety obcy w czasie wojen, a nie uzus. Niejeden pradziad i prababka stracili życie w imię obrony polskości, a dziś blogerki zawinięte w ciepłe kocyki klepią te zapożyczone nazwy i bezrefleksyjnie popularyzują je wśród pasjonatów kucharzenia. Tracimy ochotę na grzeczną tolerancję, skoro ta druga strona działa tak bezpardonowo.

Polacy tracą swe nazwy, a restauracje temu przyklaskują i stosują te, które są na fali nazywając swoją ofertę kuchnią polską. Nieładnie. Bardziej zachowawczy pod tym względem jest język ukraiński i białoruski, a także bułgarski, serbski, chorwacki, rumuński – to istna kopalnia slawizmów. Polszczyzna odsunęła się od *słowiańskości*, a teraz chce wrócić, ale nie nadąża z językiem i ogranicza się do talerzy. Ślepa uliczka.

Zatem baczcie na język, Panie i Panowie! Nie tłumaczycie wszystkiego na obce języki, naprawdę nie warto i nie trzeba. Turyści chcą poznać nasze nazwy, a gdy trzeba im wyjaśnić ich znaczenie, można wyjaśnić opisowo, a nie poprzez tłumaczenie nazwy głównej i ukrywanie nazwy rodzimej.

Gdy opowiadamy o piernikach, nie tłumaczymy ich na gingerbread, ale mówimy piernik podając uproszczony zapis fonetyczny [pyerńeek], bo w polskiej nazwie piernik nie chodzi o imbir, a wyraz ten ma etymologię kluczową dla polskiej kultury kulinarnej.

Gdy mówimy o przecieranych pastach i sosach, mówimy przecier lub gąszcz i nie nazywamy ich pesto, bo pesto to wyraz włoski (pestare = przecierać) i potrawa zarejestrowana dla kultury włoskiej w kilku jej regionach i wersjach.

Gdy mówimy o gorących napojach, np. pokrzywówce lub jęczmiance, nie nazywamy jej herbatą lub kawą, bo mamy nasze własne nazwy – stare lub nowe – oddające sedno produktu, bo temu służyć ma dobra nazwa. Jest w Polsce tendencja, aby kawą nazywać napar z suszonych i palonych nasion, a herbatą napar z suszonych liści. To nie jest słuszne.

Dlaczego nie uczymy zagraniczniaków naszych wyrazów, naszego języka? Warto!? My radzimy sobie z ich językami, więc niechaj oni też się wysilą i nauczą naszych. To nie nacjonalizm. To zwyczajne, zdroworozsądkowe docenianie własnego języka. Pięknego języka.?

Zamiast więc chodzić często do restauracji oraz irytować się tym szkodliwym kosmopolityzmem, sami dzielimy się między sobą potrawami i produktami spotykając się na naszych prywatnych posiłkach. Dołącz do nas i daj coś od siebie biorąc coś od nas:
slowfooddolnyslask(at)gmail.com

Więcej o języku: