🟤 Odc. 1.

Niektórzy w Polsce wciąż zastanawiają się, dlaczego w naszym kraju tzw. “barszcz ukraiński”, to taki, w którym pływa fasola, najczęściej Piękny Jaś, skoro w! Ukrainie nikt mądry nie dodaje fasoli do ich narodowej zupy. Pani Anna Maria Rumińska, antropolog jedzenia, etnolog, etnograf, robiła niedawno taki barszcz, czyli “ukraiński po polsku”:), i na owej degustacji wyjaśniła złożony kontekst tej nazwy i tego jednego zdjęcia.

Tekst jest cenny i długi, więc wart cyklu. Dlatego postanowiliśmy go utrwalić na witrynie naszego Convivium Slow Food Dolny Śląsk i wypuścić w odcinkach. Będziemy tu stopniowo dodawać kolejne odcinki.

Rozpoczynamy ten cykl właśnie dziś. Zdajemy sobie sprawę z tego, że dla wielu będzie to nudne, ale to nieistotne, bo dla nas jest fascynujące:) Wiemy, że dziś w Polsce mało kogo to będzie obchodzić i mało kto przeczyta ów tekst. Jednak nam zależy na jakości czytelników, a nie ilości/liczbie. Jeśli choć jedna osoba przeczyta, uraduje nas to i potraktujemy ten fakt, jako piękną wymianę myśli (przyjazną korespondencję wysyłacie jak zawsze na nasz adres emailowy). Aby ułatwić i poszerzyć recepcję tekstu, publikujemy odcinki na stronie naszych członków i pani Anny Marii Rumińskiej @Chwastozercy na Facebook, czyli w paszczy popkultury, ale z odsyłaczem do niniejszej strony internetowej. Wierzymy, z panią Anną na czele, że trzeba wytrwale propagować dawną, zagubioną lub zniszczoną polską kulturę w jej najlepszym wydaniu i także w środowisku jej nieprzychylnym. Wiemy bowiem, że jest tu jednak spora garstka ludzi kulturalnych oraz ceniących historię i antropologię kultury, m.in. jedzenia. Wiemy też, że śledzą nas dziennikarze, więc jeśli ktoś będzie chciał opublikować “przedruk”, prosimy o kontakt ws. zgody i szczegółów technicznych (bezpłatnie).

Oto odcinki opowieści pani Anny Marii Rumińskiej, za zgodą autorki. To wspaniałe, jak z przyczynku jednej skromnej fotografii zaprezentowanej w jednym z wrocławskich muzeów potrafiła powiązać sztukę z kulturą jedzenia. Na tym właśnie polega świadome zwiedzanie wystaw muzealnych. Aby przekonać się, że mamy rację, trzeba będzie jednak połknąć literacko cały cykl, czyli pełny tekst:)

***

“Zaczęło się od wizyty w naszym lokalnym Muzeum Sztuki Współczesnej “Pawilon Czterech Kopuł”, gdzie zrobiłam zdjęcie reprodukcji innego zdjęcia. Zachwycił mnie ten Hucuł i słynny skądinąd toponim: Kosów… To metazdjęcie – trzecia generacja. Na fotografii widzimy polskiego artystę malarza, Stanisława Ostosowskiego, któremu pozuje pewien Hucuł, zapewne mieszkaniec miasteczka lub okolicznych wiosek. Zderzenie dwóch światów: młodopolskiej bohemy artystycznej i ludności tubylczej. To jedno zdjęcie ma w sobie tyle wątków, że głowa pęka od chęci ich wyjaśnienia.

Po pierwsze: dlaczego i kogo Ostosowski malował w Kosowie, w! Huculszczyźnie?

Huculszczyzna to dla nas, Polaków, kraina nieco mityczna. Jeden z moich przodków miał tam swoje korzenie i przeniósł je w epickiej formie do powojennej Polski. Od dziecka słyszałam o Huculszczyźnie, Hucułach (ludziach) i hucułach (koniach) wychowując się wśród tej ceramiki, tkanin, języka i pieśni wzbogaconych przedwojennym kontekstem Młodej Polski. Polska recepcja Huculszczyzny związana jest z tym młodopolskim artystycznym postrzeganiem gór, a także z tzw. Kresami. Gdy dziś w Polsce mówi się o Kresach, nie czuć wciąż refleksji, że przecież mówimy o czyjejś ojczyźnie, dla kogo te “nasze Kresy” są centrum świata, a my jesteśmy… kolonizatorami. Ukraińcy, a szczególnie Karpatorusini, nadal oburzają się, gdy w Polsce o artefaktach huculskich mówi się w kontekście dziedzictwa kulturowego Polski. Nie akceptują, przynajmniej publicznie, że w tym dziedzictwie uratowane są liczne relikty ich sztuki huculskiej zakupione przez Polaków i uratowane przed zniszczeniem. Takich przypadków jest mnóstwo, choćby angielscy badacze kupujący egipskie artefakty zgromadzone dziś w muzeach. A jednak jest pewna różnica: polscy kolekcjonerzy nie zawłaszczali bezprawnie tych przedmiotów, lecz je kupowali, często na zamówienie, albo ratowali z ruin. Później przekazywali je muzeom, i tak przetrwały one do dziś, gdy, co ze smutkiem zauważam, drażnią oczy współczesnych sąsiadów żądających ich zwrotu.

To samo dotyczy przepisów kulinarnych na karpatorusińskie i rusińskie potrawy. Te zostały utrwalone w polskich książkach kucharskich z przymiotnikiem “ruski”, w znaczeniu rusiński, z Rusi, tj. z Ukrainy. Wielka szkoda, że niektórzy Ukraińcy nie chcą tego uszanować, ale potrafię ich zrozumieć. Mają do nas podobny stosunek, jak my do Niemców, którzy o Śląsku mówią Heimat co w oczy kole tych, którzy chcą zawłaszczać terytorium. No cóż, mają prawo, tak jak i my. Nikt nie ma monopolu na dziedzictwo terytorialne. Sztuką jest wyciągnąć pozytywy z tych dualnych historii, których bazą jest terytorium. I właśnie w tym konflikcie, a także w tej potencjalnej zgodzie, zasadza się różnica i możliwe współistnienie dwóch rodzajów dziedzictwa kulturowego: SPOŁECZNEGO (mobilnego wraz z ludźmi, etnicznego) oraz TERYTORIALNEGO (statycznego w swej lokalizacji).

Fascynacja Polaków Huculszczyzną przypomina mocno współczesną fascynację Dolnoślązaków Górami Olbrzymimi (Karkonoszami i Izerami łącznie), które miały ten sam etos i swego Ducha Gór. Rzadko kiedy w Polsce mówi się o huculskich mitach górskich. Częściej bowiem skupia się uwagę na wyłącznie wizualnej stronie ruchomych zabytków. Nawet muzea nie decydują się na analizę symboliczną, a przecież to właśnie ich zadaniem jest nie tylko magazynowanie, ale też wyjaśnianie znaczenia eksponatów, aby podkreślić ich wagę i wartość.

Kosów Huculski (Косів, dziś w! Ukrainie) od zawsze był pożądaną górską lokalizacją. Od zawsze urodzajna okolica obfitująca w piękną przyrodę, zachwycający klimat i… sól. Tajemnicza, ale i pozwalająca na ukrycie się wśród lasów i skał. Wszystko to przyciągało do Kosowa osadników, a także “opryszków”, pewną grupę społeczno-etniczną (oпришки, опричина, левенці – to odrębna opowieść). Produkcja i handel solą oraz ogrodnictwo rozwijały się tu bardzo dobrze. Szczyt nastąpił już w XVI wieku. O tak cenne ziemie walczyli wszyscy, mimo że to górzyste tereny. Właśnie dlatego gospodarzami byli tu od dawna Karpatorusini.”

Apolinary Tarnawski

🟤 Odc. 2.

Przez kilkaset lat o Kosów żył nadal swoim życiem – raz na wozie, raz pod wozem. W 1891 roku pewien ekscentryczny polski lekarz (na zdjęciu ów siwy jegomość zawinięty w szal) rozpoczął tu budowę swojej prywatnej kliniki – wyjątkowej lecznicy, którą otwarto 2 lata później. Do 1939 r. funkcjonował tu jego unikalny ośrodek medycyny naturalnej. Przypieczętował swój sukces ślubem z Romualdą Zarembą. Po roku urodził im się syn Wit, który na początku lat 30. XX w. objął kierownictwo w lecznicy. W czasach PRL działał, jak wielu Lwowian i innych Kresowian, na emigracji w Londynie, wraz z siostrą Celiną, pisarką. Został znanym pisarzem i konradologiem. Napisał piękną książkę o swym ojcu.

Ów lekarz jegomość, ojciec Wita, nazywał się Apolinary Tarnawski. W Polsce znany jest jako pionier medycyny naturalnej. W dojrzałym wieku zapadł na nieznaną chorobę. Wobec bezsilności polskich lekarzy wyjechał na leczenie do zakładu wodoleczniczego dra Sebastiana Kneippa. Wrócił wyleczony i zaczął propagować tę metodę w Polsce. Będąc wielkim patriotą zamarzył wyleczyć wszystkich Polaków, by żyłi szczęśliwie. Na początku był uważany za znachora, ale pierwsza wojna światowa zmieniła recepcję jego osoby. Zasłynął ze stosowania niekonwencjonalnych metod leczenia opartych nie tylko na szoku termicznym ale też na warzywach i poszczeniu (współczesna pokrewna metoda doceniająca poszczenie zwana jest dziś ‘intermitent fasting’).

Wielu polskich celebrytów przyjeżdżało do Kosowa na leczenie i rozrywkę (w granicach Polski od czasu unii polsko-litewskiej do 1945 roku, ale z przerwami). W 1914 Austriacy aresztowali Tarnawskiego i skazali na śmierć. Na szczęście nie wykonano wyroku, ale zakazano mu powrotu do Kosowa. Po zajęciu miasteczka bolszewicy zamienili lecznicę na szpital wojskowy i inne funkcje militarne. To spowodowało przerwę w jej działaniu. Do programowej działalności wróciła w 1919 roku na wniosek wcześniejszych pacjentów.

🟤 Odc. 3.

Miasteczko wraz z okolicą zasłynęło z wyjątkowej intelektualnej i artystycznej atmosfery. Z kilkoma wioskami satelickimi Kosów stał się drugą po Zakopanem stolicą polskiej bohemy. Wanda Zembrzuska-Gurzyńska na łamach poznańskiego “Nowego Kurjera” w 1936 roku napisała w 1936 roku: “Nie ma chyba w Polsce osoby, która by coś niecoś o Kosowie nie wiedziała lub nie ​słyszała, choć przeważnie opowiadają sobie ludzie anegdotyczne bujdy na temat ​nieugiętego twórcy Lecznicy i jego ‘dziwacznej’ metody. Wystarczy powiedzieć ​‘Kosów. Dr. Tarnawski’, a niczem echo wróci ‘głodówka, chodzenie boso, wstawanie ​o świcie, gimnastyka, rąbanie drwa’. Nic ponadto ludzie niewiedzą i nie umieją ​powiedzieć, A szkoda.” (cytat przytacza Adam Ostanek).

Mawiano o nich z przyjazną satyrą “głodomory Tarnawskiego”. Ażeby oswoić rozrywkowo trudy kuracji, niektórzy pacjenci stworzyli unikatowy i nadal nieodkryty periodyk pt. Gong Głodomora. Tytułowy gong budził ich co rano na słynne dreptanie po rosie, które… tak, jest genialną techniką leczniczą, wiemy to także dziś. Jak opisuje Natalia Tarkowska, której wnuk słynnego kuracjusza powierzył w 2016 roku jeden z unikalnych rękopisów Gongu, dźwięk ten zwoływał społeczność pacjencką na poszczególne etapy kuracji. Dźwięki różniły się. Wit Tarnawski (syn doktora) wspominał, że tam-tam wzywał na zabiegi lecznicze, a dzwon na posiłki. Zaś Głodomory to po prostu uczestnicy tej słynnej wówczas kuracji postem.

Kilka haseł ‘programowych’ z Gongu Głodomora:

Żądamy wzrostu postu!

Za młodu do głodu!​

Bez brzucha do ducha!

Głód początkiem nowej ery!

​Mierz siły na spacery!​

„Gong” do głodu wszystkich wzywa! ​Niechaj żyje lewatywa!​

Precz z apetytem! Wszyscy za Witem!

Kosów

***

c.d.n. w odc. 4.

(…)

[ Anna Maria Rumińska ]

antropolog jedzenia, etnolog, etnograf, rekonstruktorka i kuratorka kulinarna.

c.d.n.