Kiełbasa. Rzecz, bez której wieku Polaków nie wyobraża sobie życia codziennego. Rzecz, która jest elementem dziedzictwa kulinarnego Dolnego Śląska i Wrocławia. Kiełbasy rozmaite rozsławiały dawniej nasz region, bo… masaż bez uczciwego rzeźnika i uczciwego hodowcy jest jak trójlistna koniczyna bez dwóch listków. Region i jego stolica żyją więc w symbiozie i nie mogą bez siebie istnieć. Jednak to miejskie środowiska roszczą sobie prawo do dokonania pozamiejskiej części dolnoślązaków, co mają hodować i uprawiać. Jakim prawem? Prawem rzekomej wiedzy.

Tymczasem klienci mięsożerni skazani są na upadek, na konsumpcję byle czego. Nie mając dostępu do rzetelnej, dobrej, czystej, uczciwej, sprawiedliwej, lokalnej kiełbasy, kupują produkty kiełbasopodobne, byle jakie. Smażą, jedzą, tyją, chorują, “leczą się”, faszerują farmaceutykami. Również dzięki tym, którzy kiełbas nie jedzą z wyboru. Lobbystom w to graj, że drobni rolnicy rezygnują z hodowli świń, bo prawo rzuca im kłody, jak tylko może, aby ich wyeliminować z gry o kasę, aby nikt nie miał dostępu do dobrej żywności, lecz byle jakiej, przemysłowej, masowej, najlepiej importowanej, bo tylko wtedy potrzebne będą FARMACEUTYKI.

Policzone są więc dni polskiej hodowli w małej, tradycyjnej skali, a winna ona być chroniona jako (NIE)MATERIALNE DZIEDZICTWO, podobnie jak rozproszone sady, zabytkowe tłocznie, czy stare wiatraki. Wypatrujcie czasów, gdy nie będzie już w Polsce ani jednego czynnego gospodarstwa, w którym hoduje się świnie w małej skali również na mięso, które nie będzie skansenem. Pewne jest, że sklepy będą wtedy pełne kiełbasek z soi i ciecierzycy (ciecierzycy, a nie cieciorki!). GMO rządzi. Glifosat rządzi. Farmacja rządzi. Import rządzi. A pseudoekolodzy są zadowoleni, że hodowla mięsa w drobnych gospodarstwach upada. Cóż za hipokryzja. A raczej po prostu głupota.

Są w Polsce zaślepione środowiska, które cieszą się z tego, że na bazarach nie ma uczciwego mięsa i mówią, że żadne mięso nie jest uczciwe. W ten sposób wygrywa niestety wielka hodowla, bo nie ma na to szans, aby środowiska te zaatakowały skutecznie wielkie fermy, rzeźnie, hodowle. Łatwiej jeździć po słabszych, drobniejszych gospodarstwach, piętnować ich za sprzedaż mięsa i wyzywać od barbarzyńców niszczących klimat.

Jednak te same środowiska chcą jeść ekologiczne produkty, więc chyba nie wiedzą, że kompost w Polsce nie robi się w zimie, potrzebny jest obornik. Oni wiedzą, jak się uprawia i hoduje, “znają się”, choć mają po 30 lat lub mniej i w życiu nie kopali ziemniaków ani nie karmili świni. Pasjonaci niby-ekologii ciągną produkty z importu i uznają, że wszystko jest w porządku; ciągną quinoa z Peru, awokado z Chile, chia z Paragwaju, banany z Kolumbii, kawę z Etiopii, migdały z USA…, a mieszkańcy pracujący na tamtych plantacjach nie mają uczciwego grosza za pracę dla europejskich, amerykańskich i australijskich zjadaczy zagranicznego “superfood”.

Są w Polsce blogi mianujace się jako “slow” podające przepisy na potrawy, w których nie ma ani jednego lokalnego produktu. Ta właśnie niszczycielska, zakłamana, masowa konsumpcja oparta na imporcie powoduje tak wiele nieszczęść, zgonów, zatruć, emisji spalin i zniszczeń lokalnego środowiska w krajach plantacji, że nie wolno nazywać jej eko-logiczną, ani zrównoważoną, ani etyczną, ani uczciwą, a tym bardziej slow. Stokroć bardziej uczciwy jest lokalny rolnik hodujący świnię na potrzeby swojej rodziny oraz paru przyjaciół klientów. Zatem warzcie słowa, “eko-lodzy” z przypadku, bo niszcząc lokalnych rolników wspieracie koncerny i korporacje nasiennicze, hodowlane, transportowe i spedycyjne. To nie jest ekologia.