Och, cukinki…
Och, cebulki…
Och, pomidorki…
Och, ziemniaczki…
Pyszności!
A jaki wynik?
3:1 dla Ameryki Południowej.
W takim lokalnym obiedzie aż ¾ głównych składników pochodzi z Ameryki Południowej. I pomyśleć, że wciąż wielu jest ludzi w Polsce, którzy mówią “co mnie obchodzą palące się lasy amazońskie; co mnie obchodzi afrykański głód; nigdy tam nie pojadę i nie sprawdzę, czy moja pomoc się przydała”. Co, co tak mówią, podają potem importowane z Ameryki składniki mówiąc, że są slow – mają też tupet chwalić się naszym logo. Nie chcemy mieć z nimi nic wspólnego i usuwamy ich z kontaktów nie chcąc tracić na nich naszego czasu, energii, zapału, emocji.
Wszystkie główne i widoczne cztery składniki tej tu potrawy są uprawiane w Dolnym Śląsku, są więc lokalne. Trzy z nich przybyły do Europy po inwazji konkwistadorów na Amerykę. Wcześniej nie jedzono ich ani w Europie, ani w Polsce, ani w Śląsku.
Gdybyśmy wzięli pod lupę posiłki w skali tygodnia, okazałoby się, że 80-95% głównych składników pochodzi z okresu po tych podbojach, że 75-99% pochodzi ze współczesnego importu. Inaczej mówiąc, Polacy jedzą bardzo niewiele produktów, które uprawiano w Polsce przed 1492 rokiem. Wielka szkoda. Media w Polsce, prowadzone przez jedzących właśnie w taki sposób, nie umieją w zrównoważony sposób propagować silnego i sprawiedliwego (pełnego szacunku dla inności i swojskości) poczucia tożsamości kulturowej, kulinarnej i językowej, a raczej żerują na szowinistycznych sporach i lękach wynikających właśnie z bardzo słabej tożsamości i poczucia ciągłości.
Nic dziwnego, że tak się dzieje, skoro większość potraw i składników na polskich stołach pochodzi z importu, skoro nawet techniki kulinarne nazywa się słowami obcymi, bo to ponoć bardziej nobilituje kucharzy aspirujących do “fine dining”. 23-letni Konrad odpowiada: “e tam, julienne brzmi lepiej niż zapałki” – pytanie tylko, dla kogo. Dla młodzika – oczywiście.
Polskie blogi kulinarne pełne są nazw zapożyczonych (a raczej kradzionych) z innych języków: od salsy, poprzez pesto i spaghetti, aż po burgery, sandwicze, hummusy (a nawet humusy, o zgrozo). Brzmi to fatalnie i czyni szkody w gastronomicznej polszczyźnie. Całokształt tego bajzlu nazywa się otwartością na świat i na różnorodność. My nazywamy to skutkiem braku świadomości i tożsamości.
Nie będziemy zgadzać się na namowy, abyśmy mniej cenili swojskość, a wpuszczali” więcej importu. Bez nawiązywania do złego nacjonalizmu potrafimy doceniać własne zasoby, nawet wtedy, gdy import kipi od różnorodności towarów, a my wolimy jeść skromnie, lecz lokalnie. Kultura nadmiaru przyniosła bowiem wiele złego. Zatem gromadzimy w ruchu sprzymierzeńców, czyli tych, którzy myślą i czują podobnie. Nie poświęcamy czasu na polemiki, bo nie taki jest cel naszego ruchu. Chyba że ktoś chce się uczyć filozofii Slow Food, ale niechaj wówczas przyjmuje postawę ucznia, a nie nauczyciela.
W SlowFood.com propagujemy różnorodność, o tak. Polega to na tym, że głęboko doceniając różnorodność świata propagujemy nasze lokalne i rodzime zasoby starając się możliwie najczęściej używać nazw i produktów lokalnych/rodzimych. Od promowania kimczi, quinoa z ciecierzycą, tempury i kombuczy jest Slow Food w Azji – niejedno tamtejsze Convivium. My w Polsce jesteśmy od promowania kiszonej rzepy, brei z jęczmienia i grochu, smażonej cebuli lub octu z aporty. Bo gdy Azjaci przyjeżdżają do nas, wolą próbować naszych specjałów z dalekiej przeszłości, a nie słabych podróbek ich kulinariów.
Tymczasem Ameryka dymi, Amazonia płonie… Czy naprawdę nie obchodzi nas Ameryka, skoro zawdzięczamy jej nasze codzienne obiady?